Zanim rozstałam się z moim mężem tuż po tym, jak wyzdrowiał z choroby guza mózgu – glejaka – miałam lawinę powtarzających się snów. Najczęściej był to motyw godżilli i końca świata. Słońce spadało na ziemię ciągnąc za sobą warkocz światła. Ziemia drżała osuwając mi spod nóg fundamenty, podłogę, glebę obok domu, drogę. Za każdym razem budziłam się z lękiem, próbując odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki koniec świata mnie czeka. Nie roztrząsałam tych wizji w kategoriach katastrofy globalnej, gdyż wiedziałam, że to moje obawy, moje obrazy i mój umysł, którego wizja porządku zostanie wkrótce zburzona.
Zadałam pytanie: Co byłoby dla mnie końcem świata? Pojawiało się kilka odpowiedzi, ale tylko jedna była autentyczna, która zresztą szybko się urzeczywistniła.
Rozstanie z mężem nie było dla mnie końcem, a jego śmierć.
Przez 20 lat uczyłam religii. Uważałam siebie za osobę uduchowioną. Mój kontakt z Bogiem przypominał przyjacielską z pogranicza małżeńskiej relację. Rozmawiałam z nim każdego dnia. Dziękowałam za dar życia córek, za małżeństwo i za wszystko, co z mężem zbudowaliśmy razem.
Kiedy zmarł, rzeczywistość się „rozjechała”, a świat się skończył. Straciłam całe dobro materialne, pracę, zakończyły się relacje, które trwały wiele lat, ogłosiłam upadłość. Jakże słowa oddają stan, w którym trwałam. Czytałam książki o upadłych aniołach, oglądałąm filmy, szukając odpowiedzi.
Przez wiele lat zadawałam sobie pytanie, dlaczego nagle, tak szybko, jak sen…
Kiedy zmarł, przysięga małżeńska we mnie trwała, lecz ja czułam się przez Boga oszukana. Przysięgaliśmy przed Jego obliczem, powierzając mu siebie, zdrowie i życie. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, by małżeństwo przetrwało, ale On nie zrobił nic. Żal do Wszechmocnego zakopałam głęboko i to nie tylko w ciemnicy umysłu, ale przede wszystkim w sercu. Odgradziłam się od niego i zamknęłąm w swej niezależności i obojętności przed Nim. Czułam, że tylko swoimi rękoma mogę zbudować rzeczywistość, jaką utraciłam. Modliłam się, lecz uwięzione pomiędzy murami fortecy myśli i słowa krążyły, nie mogą Go odnaleźć.

Nie czułam Go w swoim życiu. Nie widziałam znaków. Nie przenikał do moich żarliwych modlitw, które wyciskały łzy, a odpowiedzi od Niego przychodziły same. Duchowość, jaką poznałam po śmierci męża, była dla mnie „bujdą” i „nieprawdą, światem oderwanym od rzeczywistości.
Kilka tygodni temu ktoś zapytał mnie jak sobie poradziłam z lękiem i pustką po mężu. Zaczęłam krótką opowieść, którą przerwano mi i zapytano:
OBRAZIŁAŚ SIĘ NA BOGA?
Te cztery słowa, wypowiedziane w tym jednym momencie przeszyły moje serce, a ciało odczuło dreszcz. Byłam pewna, że ta spotkana osoba, była jak anioł, którego wysłał Bóg, aby mnie obudzić z długiego snu lub z długiego stanu hibernacji.
Tego wieczoru, skierowałam się do Boga tymi słowami, co niegdyś. Chwilę odczekałam… Wstałam i sięgnęłam po książkę Łazariewa.
Jeden z najwyższych momentów akceptowania Bożej woli to wdzięczność wobec Niego. Dziękowanie Mu za wszystko jest naszą akceptacją i uznaniem Bożej woli.
Od tej pory, każdego dnia zaczęłam dziękować: za nowy poranek, za dzień, pracę, nawet za to, co wymagało wysiłku. Słowa powoli zamieniały się w uczucie. Forteca przestała spełniać swe zadanie, aż w końcu znikła.
Wracam znów do Niego. Odczuwam Jego opiekę. Słyszę w sercu Jego głos i wiem, że zawsze mogę Mu zaufać.

Mam znów sny zapowiadające transformację. Jadę drogą i nagle zawracam. Wzbijam się w górę samolotem, lecz towarzyszy temu lęk a zarazem ekscytacja. To sny zapowiadające mój kolejny etap w życiu, którego się boję.
Nie wiem dokąd mnie zaprowadzi nowa droga, na którą weszłam ale wiem, że nie jestem sama bo czuwa nade mną ON, TEN KTÓRY MNIE STWORZYŁ I TCHNĄŁ WE MNIE ŻYCIE.
Wiara… wystarczy <3

Co o tym myślisz